literature

[APH] Wystarczyl tylko miesiac

Deviation Actions

SebastianAllen's avatar
Published:
3.4K Views

Literature Text

Zwykły poranek w zwykły poniedziałkowy dzień, zwykłego ciągu rocznego. Nic, można by rzec, nadzwyczajnego. Zwłaszcza dla ucznia, który to ponownie musi zwlec się ze swego nagle jakże bardzo przytulnego łóżka, oczywiście przyciągającego swą równie nagłą zmianą grawitacji. Co więcej, jak na przekór, słońce zaczęło powoli przedzierać się z coraz to mocniejszą siłą przez ciemno-brązowe żaluzje, dając do zrozumienia, że jeszcze chwila, a można zaliczyć kolejne spóźnienie na bardzo interesujące nastolatków zajęcia. Niezaprzeczalnym jest, że istnieją wyjątki od tej reguły. Feliks niestety należy do grona osób wiecznie dotkniętych przez los, które zawsze mają jakieś usprawiedliwienie swej niekompetencji. To potrącił go prawie samochód, to przypadkowy kot zaczął do niego niespodziewanie mówić ludzkim głosem, to pomógł przejść starej babulince przez bardzo niebezpieczne przejście dla pieszych na najbardziej ruchliwej ulicy, to zgubił ścieżkę życia i nie mógł znaleźć drogi powrotnej… i masę innych bajek, w które nikt, rzecz jasna, nie wierzy, ale z czystego serca mu odpuszcza. Dlatego też i tym razem stwierdził, że kilka minut dłużej go przecież nie zbawi. W końcu to tylko dodatkowa, bardzo krótka chwila odpoczynku, by już przebudzonym zregenerować siły i przezwyciężając potężne łóżko, móc z otrzeźwieniem się z niego zwlec.

Naprawdę tylko chwila…

- Łukasiewicz, co masz na swoje usprawiedliwienie? – Profesor historii spojrzał na niego spod swoich typowo naukowych okularów mądrego człowieka, obserwując mowę ciała winowajcy. Ręce z tyłu, głowa na dole, wzrok skierowany w lewy kąt. Tym razem widać było, że nie przygotował żadnej wymówki.

- No bo… wie pan… była taka ładna… urocza… a ja młody jestem… – Kręcił oczami po sali, co świadczyło o tym, że szuka pomocy. Jakichś skojarzeń. Mężczyzna w kwiecie wieku uniósł jedną brew.

- Chcesz mi powiedzieć, że spotkałeś miłość swojego życia?

Klasa uporczywie wpatrywała się w blondyna. Jak na złość. Zazwyczaj byli zajęci sobą, gdy on obdarzał kolejno nauczycieli opowiastkami o swych przed lekcyjnych przygodach, powodujących takie opóźnienia w dotarciu do szkoły. Teraz jednak musieli go uważnie słuchać. I to jak zaczął coś tak żenującego i w pewnym sensie intymnego!

- No… tak jakby to tak. Bo wie pan… no bo, generalnie to ja nie jestem kochliwy, ale ten przypadek był specjalny! – Drążył nieszczęśnie, nie wiedząc co zrobić z palcami miętolącymi tylną część bluzki. Prawdopodobnie za kilka minut materiał w tym miejscu będzie tak nieodwracalnie zniszczony, że koszulka nada się do śmietnika.

- Specjalny, powiadasz. – Powtórzył profesor, poprawiając okulary. Wwiercał się swym podejrzliwym, mysim wzrokiem w duszę Feliksa. – To może mi powiesz, w jakim ona jest wieku?

- A co pana to interesuje? Księdzem pan jest, że mnie się pan tak pyta jak na spowiedzi? – Burknął, a klasa parsknęła w tle śmiechem. Jeden, kpiarski i cichszy od innych, trwał najdłużej. Ten, którego tak strasznie nienawidził. Kątem oka, mimo że bardzo tego nie chciał, zmierzył ostatnią ławkę pod oknem, gdzie siedział wysportowany albinos o czerwonych oczach. To on drwił z niego najwięcej ze wszystkich.

- Łukasiewicz! – Feliks został przywrócony do miejsca przy tablicy, gdzie drgnął i zamarł, słysząc ton głosu historyka. – To już przekracza wszelkie granice! Ja rozumiem spóźnić się kilka razy, ale prawie dwa lata i to praktycznie dzień w dzień?!

- No ale, no, kurde, ale marca jeszcze nie ma! To jest półtora roku nie dwa! Ile pan miał, tak generalnie, z matmy, co?!

- Jeszcze słowo!

Podskoczył przestraszony humorem swego nauczyciela, przełykając ślinę. Miał ochotę uciekać. Albo schować się gdziekolwiek. Byleby być poza zasięgiem tych wszystkich oczu. No i jeszcze wokół znów zapanowała głucha cisza. No, prawie. Ktoś zaczął nucić pod nosem. Ktoś dobrze Feliksowi znany.

- No dobra, dobra, przepraszam, no! – Wyciągając przed siebie ręce w geście obronnym. – Niech mi pan wpisze nieobecność czy coś i rozejdziemy się za porozumieniem stron, a nie jakieś fisie-misie kombinacje, że – zadzwonił dzwonek na przerwę – przyszedłem na koniec lekcji…

Druga klasa humanistów zaczęła się zbierać, po czym szybko ulotniła z miejsca zdarzenia. Tylko ON został najdłużej, zapewne przysłuchując się całemu zajściu. Tej dzikiej i bezsensownej wymianie zdań. To Feliksa strasznie dekoncentrowało i irytowało.

- Nie.

Odetchnął. Dopiero po chwili zrozumiał, że przecież to zaprzeczenie niekoniecznie musiało oznaczać wyjście z opresji.

- Co? – Zapytał głupawo, ale siwiejący na starość profesor zajął się jakąś chorą uzupełnianą dziennika, całkowicie go ignorując. Wzruszył ramionami i wyszedł jak gdyby nigdy nic z sali, sądząc, że jego kłopoty właśnie dobiegły końca. Może faktycznie nie miał się czego obawiać? Ostatecznie przecież znowu skończyło się pomyślnie dla niego. Zdobył kolejny punkt.

- Hej, Feliks!

Spojrzał na przyjaciela.

- I co powiedział pan Morgan?

- Nie martw się, to nic takiego! – Poklepał go po ramieniu, śmiejąc radośnie. No tak. Bo on nigdy nie przejmował się takimi sprawami i teraz wcale nie było inaczej. Zwłaszcza, że znowu uszło mu to przewinienie na sucho. Teraz jednak będzie musiał bardziej uważać. A przynajmniej postarać się przychodzić trochę wcześniej. Chociaż na ostatni dzwonek, ale by być na lekcji. Zwłaszcza historii.

Toris odwzajemnił uśmiech, choć słabiej. Był spokojniejszy, a także uczynniejszy od Łukasiewicza. W dodatku został określony jako wzorzec szkolny, którego nauczyciele wręcz chwalili i wielbili ponad wszystko. Nic dziwnego, że należał także do samorządu uczniowskiego.

- Idziemy do stołówki? – Zaproponował. Była przerwa obiadowa.

- Ach! Tak, tak, jasne, chodźmy! – Blondyn posłał mu szeroki wyszczerz, obejmując ramieniem i dziarskim krokiem ruszając na drugie piętro. – Jestem straszliwie głodny, co nie! Nic nie zdążyłem rano zjeść, tak dobrze mi się, kurka wodna, spało. A jaki ja miałem sen! Słuchaj, jak ci opowiem, to normalnie padniesz!

A Laurinaitis tylko przytakiwał, dając się prowadzić i na sobie uwieszać, nieporadnie trzymając w rękach dwie książki i pudełko ze śniadaniem. Całe szczęście doszedł na miejsce razem z tym wszystkim w całości i bez większych szkód. Tyczy się to również rozgadanego blondyna.

*
Obserwował go jak zwykle ze stolika pełnego werwy i wigoru. Sam także zazwyczaj szalał ze swoimi najlepszymi kumplami, zwanymi przez samych siebie „Bad Touch Trio", tym razem jednak nie miał na to najmniejszej ochoty. Gdy tylko przypomniała mu się sytuacja sprzed chwili, miał ochotę rzucić tym jedzeniem prosto w tą rozrechotaną twarzyczkę głupiego blondasa. Niestety nie mógł nic poradzić, a pan Morgan wie jak uprzykrzyć uczniowi życie.

- Gil, no weź nie styp, bo czuję jak cofają mi się świeżo przetrawione pomidory! – Jak zwykle, pierwszy wywód rozpoczął Antonio. On zawsze wolał takie rozwiązanie sprawy, skoro ta nie wydała mu się nader poważna. Teraz nawet twierdził, że to wspaniała okazja do randki czy innych, może i wymuszonych, spotkań. Jasne, bo Gilbert to przecież czysty gej!

-Tosiu, znam cię, wiem jak potrafisz wkurzać, ale, z łaski swojej prośby mojej, mógłbyś zamknąć tą swoją jadaczkę choć na sekundę?! – No i poszedł dym, dając do zrozumienia, że albinos jest w stadium rozpadu wewnętrznego. Francis uśmiechnął się litościwie, przysuwając do kumpla, obejmując go ramieniem i cmokając w policzek w ramach pocieszenia.

- Opowiesz nam dokładniej, co się stało? – Podjął Bonnefoy, zabierając się z powrotem za swojego maślanego rogalika z ciasta francuskiego, do którego popijał wino przemycone w zwykłej, zbyt niemodnej, małej butelce. Niestety nie mogli wnosić na teren szkoły alkoholu, dlatego kombinował, jak tylko mógł.

- A co tu, do diabła, więcej opowiadać?! – Warknął, mierząc ich wściekle.

- No już się tak nie bocz, no! – Wtrącił Carriedo, pochłaniając piątego z rzędu pomidora. Uśmiechnął się radośnie. – Znajdź jakieś plusy. No nie wiem, na przykład on przecież wygląda jak dziewczyna! – Pozwolił tej wypowiedzi bez składu i ładu namieszać w mózgach przyjaciół, niezbyt będąc tego świadomym i dalej jedząc swoje ukochane owoce. Gilbert ostatecznie spojrzał na bruneta jak na chorego psychicznie. Czasem trudno mu było zrozumieć, co akurat temu pieprzniętemu Hiszpanowi chodzi po głowie.

- Mon ami, Toś ma rację! – Dodał z lekkością Francis, klepiąc Beilschmidta po ramieniu.

- W czym niby? – Uniósł brew zdezorientowany.

- Umów się z Feliksem.

Odpowiedzią na ten, tak na dobrą sprawę, rozkaz było dramatyczne milczenie Gilberta.

*
Przebierał zniecierpliwiony nogami, oczekując wreszcie tego cholernego dzwonka, który zakończy na dziś chore męczarnie i pozwoli w spokoju wrócić do domu. Czas jednak nie był po jego stronie i złośliwie przedłużał mu ostatnie minuty geografii, a czego zbyt dobrze do świadomości nie przyjmował. Toris starał się nie zwracać na to zachowanie uwagi, zaś nauczycielka mimo wszystko się zainteresowała.

- Feliks, uspokój się, bo wygląda jakbyś miał owsiki. – Obdarzyła go krytycznym wzrokiem, przerywając tym samym prezentowanie odlewów zwierząt żyjących w epoce kambryjskiej.

- Nie interesuje mnie jak kiedyś wyglądały odchody. – Żachnął, machając ręką i uporczywie wgapiając się w ścienny zegar powieszony nad tablicą.

Klasa znowu się zaśmiała, za to pani Shalley po prostu westchnęła, próbując ostatkiem sił powstrzymać się przed przetrzepaniem tej blond łepetyny.

- Dobra, uspokójcie się już! – Uniosła odrobinę głos, by móc ich przekrzyczeć, po czym dokończyła pokaz.

Ubrał wiosenny, zielony płaszcz, ciągnąc nie do końca spakowanego Torisa za rękę, chcąc jak najszybciej wyjść z tego budynku. Laurinaitis szczęśliwie zdołał wszystko zgarnąć do plecaka, po czym szybkim krokiem ruszył za przyjacielem, uśmiechając się i kręcąc głową.

- Pani Shalley ma rację. – Stwierdził.

- W czym ma rację?

- Masz owsiki.

Feliks się oburzył, nadymając przy tym policzki, ale nie zapomniał skręcić w lewo i ruszyć do pobliskiego marketu.

- No wiesz ty co? Nawet ty? – Wydął usta, udając zrozpaczonego.

- Co tu się dużo dziwić. – Usłyszeli przed sobą. Zdziwieni zatrzymali się w porę.

- A ty czego chcesz?! – Feliks odskoczył do tyłu, szykując ręce do walki na pięści. Być może automatycznie. W ramach własnej obrony.

- Porozmawiać. – Chłopak miał włożone ręce do kieszeni swoich ciemno-dżinsowych spodni i był lekko zgarbiony. Szary t-shirt, czarna rozpięta bluza, kaptur na głowie oraz czerwona chusta zawiązana na szyi od razu dawały do zrozumienia, że grzecznym to ten pan nie jest. No i te białe włosy. Pewnie farbowane, pomyślał kąśliwie blondyn.

- Niby o czym, co?!

- Czy on zawsze jest taki nadpobudliwy? – Albinos wskazał na niego palcem, patrząc pytająco na Torisa stojącego obok i niezbyt ogarniętego w sytuacji. Ten tylko szybko kiwnął głową na potwierdzenia, co, ku nieszczęściu, Łukasiewicz zarejestrował swoimi zielonymi oczyma.

- H-hej! I ty przeciwko mnie?! Kurka wodna, jak ja cię prześwięcę, Toris!

- Tak mi się przypomniało, że muszę wypełnić kilka papierów dla samorządu, a zostawiłem je w szkole. Arthur mnie zabije, jak ich do jutra nie skończę, więc, cóż… do zobaczenia, Fel!

- Zwiał. On zwyczajnie, tak generalnie, co nie, zwiał! – Tupnął nogą, widząc jak jego przyjaciel pobiegł z powrotem do szkoły. Tymczasem zamiast jakiejś konstruktywnej odpowiedzi, został szarpnięty za kołnierz i zaprowadzony do parku po drugiej stronie ulicy. – Ej, c-co ty…?! – Nim zdążył jakkolwiek się oburzyć, siedział na pierwszej lepszej ławce obok tego, który tylko by z niego szydził. – Czego chcesz? – Zmarszczył brwi, burcząc wrogo.

- Przez ciebie mam przerąbane. – Odpowiedział Beilschmidt spokojnym tonem.

- Ha?! Niby co ci takiego zrobiłem, co?!

- Mówże ciszej!

I już czar podtrzymywania cierpliwości i załatwienia wszystkiego na spokojnie prysł.

- No bo zwalasz na mnie winę, kiedy ja nawet nie wiem o co ci, cholera, chodzi!

- Muszę cię PILNOWAĆ, rozumiesz? PILNOWAĆ! – Szarpnął go za ramiona, wbijając uporczywie czerwone ślepia w oczy Feliksa.

- Ech?

Gilbert wypuścił z łoskotem powietrze, domyślając się, że ten przekaz nie przejdzie tak łatwo do tak głupiego móżdżku.

- Mam po ciebie rano przychodzić, dobudzać i zaprowadzać do tego przytułku dla obłąkanych! – Objaśnił jaśniej. Zaobserwował iskierki zrozumienia w zielonych oczyskach, co go ucieszyło. Aż tak się widocznie produkować nie musiał.

- Ale to tak trochę dziwne, bo przecież przyjaźnię się z Torisem, więc to jak już, to psor mógł jego poprosić, a nie… – Urwał, widząc złość na twarzy Niemca, który uznaje się z krwi i kości za Prusaka.

- Torisa nie chciał zbyt obciążać, a ponoć ja się wielce nudzę – tu zatkał otwierające się już usta chłopaka – i przychodzę do szkoły na czas, a także, NIESTETY, mam do ciebie po drodze, więc z łatwością mogę cię zgarniać do budy.

Feliks odpowiedział dzikim językiem. Gilbert zapamiętał na przyszłość, żeby więcej nie zatykać mu gęby, bo ją obślini na siłę próbując się wypowiedzieć.

- Skąd wiedział, gdzie mieszkamy?

- W dzienniku są przecież nasze adresy, verdammt!

Nastała ta dobrze znana, niezręczna chwila milczenia. Beilschmidt, nic sobie z tego nie robiąc, oparł się o tył ławki niezbyt przejęty tym, że Feliks torturował swoje palce zgniataniem, ściskaniem i temu podobnymi czynnościami. Zapewne z zakłopotania, złości, bezradności i innych odczuć kotłujących się w jednym worku.

- Więc… od jutra…

- Tak, będziesz zdany na łaskę niemieckiego budzika. – Dokończył jego myśli. – I nie tylko tobie się to nie podoba. – Mruknął niezadowolony, gdy Łukasiewicz okazał w bardzo specyficzny sposób swoje jakże wykwintne zniesmaczenie.

- Nawet się nie waż przychodzić, a tym bardziej dobijać do drzwi!

I poszedł. Na pewno towarzyszyłby temu głośny trzask zamykanych drzwi, teraz jednak nie miał żadnego odpowiedniego rekwizytu do okazania swej frustracji, więc po prostu przyspieszył tempo.

Beilschmidt prychnął.

*
Czwartek.

6:30 rano.

Gilbert ziewnął, szukając wzrokiem bloku, w którym mieszkał Feliks. Szczęśliwie, nie miał z dotarciem doń żadnych problemów, choć budynek był równie szary i ponury jak te go otaczające. Teraz pozostała tylko kwestia dobicia się domofonem do, pewnie nadal przestawionego na tryb twardego snu, od dzisiaj także na amen znienawidzonego blondyna.

- Sześć… Numer sześć… – Nacisnął guziczek, trzymając na nim palec dłuższy czas. Zero odpowiedzi. Zadzwonił jeszcze raz. Tym razem dłużej. Nic. Ponownie. I znowu brak odpowiedzi.

Wkurzony, zaczął się po prostu dobijać, czekając na jakąkolwiek cholerną reakcję Feliksa. Ta jednak nie następowała.

- Verdammt! – Przeklął pod nosem, dzwoniąc pod jakiś inny, pierwszy lepszy numer. Odebrała, wtedy jeszcze myślał, że szczęśliwie dla niego, starsza kobieta.

- Tak?

- Czy mogłaby mi pani otworzyć? Zapomniałem klu-

- Trochę wychowania!

- Co-

Trzask!

- Ale… CHWILA! I kto tu jest niewychowany?!

Nikt nie odpowiedział, ponieważ słuchawka już dawno była odłożona na swoje miejsce, czym kobieta dała do zrozumienia, że dla niej rozmowa dobiegła końca. Gilbert posłał pod jej adres niezły łańcuszek najgorszych niemieckich przekleństw, na powrót zaczynając molestować przycisk przy numerze szóstym z nazwiskiem 'Łukasiewicz'. I gdyby słał w tej chwili prośby do Boga, można by było uznać, że zostały one wysłuchane, gdyż w głośniczku odezwał się zaspany głos zmarnowanego człowieka.

- Czego…?

- OTWIERAJ TE POPIERDOLONE DRZWI!

Albo to po prostu urok Gilberta.

Samo wejście na pierwsze piętro czy znalezienie się w mieszkaniu Feliksa nie wymagało jakichkolwiek umiejętności czy kondycji. Gorzej było, gdy Beilschmidt zaczął krzyczeć, wykonując przy tym nieokreślone gesty i geściki. W końcu padł zdyszany na fotel, poganiając blondyna, który nie za bardzo wiedział, o czym albinos do niego mówił, na co też niezbyt zwracał uwagę, usypiając na stojąco. Według niego była wręcz pogańsko wczesna pora.

- RUSZ TEN TYŁEK I IDŹ SIĘ KĄPAĆ!

- Boziu, ale ty dużo wrzeszczysz… – Potarł ucho. – No już, już, idę. Nie widzisz? Poruszam nogami, tak generalnie, co nie. – Dodał, czując na sobie wściekłe spojrzenie, po czym zniknął zwinnie w łazience, unikając tym samym dalszych etapów złości nowego budzika. Żywego.

Opuścili blok w szaleńczym pędzie.

- Ile ty zamierzałeś tam siedzieć?! – Warknął Gilbert, nie potrafiąc pohamować ciągłej złości.

- Wystarczająco długo, by się uszykować!

- Ale pół godziny?!

- Mam długie włosy...

- A ja mam ochotę ci je wyrwać! – Syknął, przyspieszając tempa. Feliks zrobił oburzoną minę, ale grzecznie starał się nie zostawać w tyle.

W szkole znaleźli się po około dwudziestu minutach. Z ostatnim dzwonkiem.  

Zdyszani, ale zadowoleni z efektu, ruszyli do klasy, w której jako pierwszej mieli mieć zajęcia. Nauczyciel akurat podchodził do drzwi. I był to nie kto inny jak pan Morgan. Widocznie ucieszył się na tak wczesny widok najbardziej ukochanego w tej szkole ucznia, gdyż od razu na jego pomarszczoną twarz wstąpił dość szeroki uśmiech.

- Dobrze się spisałeś, Gilbert. – Pogratulował albinosowi, wpuszczając rozszalały tłum do sali. Ten tylko kiwnął, choć miał ochotę poderżnąć historykowi gardło. Och, bo gdyby wiedział, jakie on katusze musiał przeżyć, ogarniając tą ciemnotę, to chyba by mu z podziwu do tej wytrwałości stypendium sprawił w ramach wynagrodzenia! Ale rzeczywistość bywa szara i miażdżąca – zaliczył jak na razie tylko jeden dzień. Nadal więc pozostał mu miesiąc (dokładniej to dwadzieścia dziewięć dni), po którym dopiero będzie mógł cieszyć się wolnością. Tak przynajmniej zostało ustalone.

*
- A gdzie Tosiek?

Francis podniósł głowę, uśmiechając się radośnie do przyjaciela.

- Radzi sobie z naszym kochanym przewodniczącym.

Gilbert wziął krzesło i usiadł naprzeciwko przyjaciela najwyraźniej zainteresowany.

- Co znowu przeskrobał? Bo nie wierzę, że poszedł tam sam z siebie…

- Zaczęło się od tego, że całkiem 'przypadkiem' kilka pomidorów wylądowało we włosach i na mundurku Arthura. A potem to już tylko kłótnia i, jak zwykle, wizyta w pokoju samorządu. – Bonnefoy zlustrował wchodzącą akurat do klasy jakąś szczupłą dziewczynę z niezłymi walorami. Nie znał bądź nie pamiętał jej imienia, ale wiedział, że to się w najbliższym czasie zmieni.

- Nie gadaj! Rany, szkoda, że mnie przy tym nie było! I to wszystko przez to, że muszę chodzić po tego patałacha!

- Zdążyliście? - Niebieskie tęczówki znów wylądowały na albinosie.

- Szczęśliwie. Ale miałem ochotę go za te blond kudły szarpnąć i rzucić pod jakiś samochód. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki on problematyczny... I pomyśleć, że minęła dopiero pierwsza lekcja, a ja już jestem wkurzony! – Narzekał, podrygując z irytacji nogą. – W dodatku to rozdzielenie nas do różnych klas na samym początku roku przez akcję ze sceną. Głupi Arthurek, Toris, Feliks i Morgan! No i dyrek, który się na to zgodził!

Francuz się zaśmiał.

- Nie jest przecież tak źle. Widujemy się na przerwach, więc jeszcze mamy jakieś pole do popisu. A z Feliksem już ci powiedziałem, co masz zrobić.

- Ja wiem, że może ty nie masz oporów, ale nie jestem tobą. Poza tym, wystarczy, że na niego spojrzę, a już mam ochotę go zabić, a co dopiero wejść w jakąś głębszą relację.

- Zobaczysz, że niedługo zmienisz zdanie.

Czerwone tęczówki zmierzyły blondyna, który tylko szczerzył się jak jakiś zboczeniec.

- Twoja pewność siebie jest równie denerwująca jak to wszystko dookoła.

- A ty zrobiłeś się straszną zrzędą.

- Odezwał się ten, co najbardziej marudzi, gdy widzi chociażby dwudniowe włosy.

Oboje się zrozumieli.

Dzwonek. Kolejna lekcja. I tak do szesnastej.

*
Feliks naprawdę nie był szczęśliwy. Wiedział, że nawiedzanie z samego rana przez Gilberta, który nie znał litości w stosowaniu najróżniejszych pobudek, prędzej czy później zakończy się jakąś wojną na skalę szkolną, dlatego nawet oszczędził sobie na ten temat rozważania. Zastanawiała go tylko jedna rzecz – czemu jego najgorszy wróg tak się stara sprostać oczekiwaniom profesora Morgana. Jakby nie patrzeć, nigdy się z nim nie spoufalał, także nie jest wybitnym uczniem czy nie ma wzorowego zachowania, więc musiał w tym tkwić jakiś haczyk. Myślał też nad tym, ile to będzie trwać. Bo chyba nie do końca liceum? Taką miał nadzieję.

- Jestem wykończony. – Westchnął, ślamazarnym krokiem tułając się pod górkę. – A ty za bardzo w skowronkach. – Warknął na Torisa, który natychmiast przybrał neutralny wyraz. – Coś taki uśmiechnięty, hę? – Zmierzył go nienawistnie, nie dbając o grzeczność.

- Cieszy mnie fakt, że wreszcie nie usłyszałem od nauczycieli na ciebie ani jednego złego słówka. – Odpowiedział zgodnie z prawdą, na co Łukasiewicz wyraził swe oburzenie kilkusekundowym okrzykiem.

- Powiedz mi, dlaczego mam ochotę wkopać cię do grobu, co?

- Nie przesadzaj! – Bronił się brunet. – Ten dzień to dla mnie jak święto narodowe! Chyba zacznę je nawet obchodzić… Co powiesz na jakiś sernik? Wczoraj upiekłem, jeszcze się trochę zostało.

Blondynowi od razu poprawił się humor. Laurinaitis wiedział jak go ugłaskać oraz jak zwinnie zmienić temat na korzystne dla siebie wiatry.

- No to idziemy do ciebie! – Złapał go pod rękę. – A masz coś jeszcze ciekawego? Jakieś paluszki albo coś?

- Tak, tak. Mam paluszki. Solone. Te, które lubisz.

- Kocham cię po prostu! – Feliks nie szczędził sobie wylewania uczuć na przyjaciela. To było u nich normalne, choć dla postronnych zapewne dziwne. Co by nie powiedzieć, że chore.

Gilbert skrzywił się na tą jakże ckliwą scenkę, czując dziwny ucisk w żołądku. Zwalił to jednak na niestrawność, po czym zwyczajnie zwolnił, następnie skręcając na inną ulicę. Nie miał ochoty iść ciągle za tą dwójką. Poza tym, Toris i tak nie mieszkał po drodze, więc nie widział sensu, by ich dalej 'śledzić'. Czego oczywiście nie robił! Po prostu tak się złożyło, że wyszedł za nimi i utrzymywał dystans kilkunastu znaczących metrów. To przecież całkiem naturalne!

- Czy ty się w ogóle dobrze czujesz?

- Francis?! – Odskoczył od przyjaciela, który uszczypnął go zaczepnie w tyłek.

- Nieczuły. – Stwierdził Bonnefoy, robiąc usta w podkówkę. Beilschmidt tylko zaśmiał się nerwowo. – Najpierw Toś, teraz ty. Mon dieu, co się z wami dzieje?

- Co masz na myśli? – Zmarszczył brwi, będąc zaciekawionym wzmianką na temat Carriedo.

- Nie mów, że nie zauważyłeś?

- Niby czego? Że je więcej pomidorów niż zazwyczaj? – Zażartował, wkładając ręce do kieszeni spodni. – Chociaż ta ilość, którą teraz pochłania i tak już jest niemożliwa.

- Powinieneś był brać z niego przykład, mon ami.

- Wiesz, że wolę wursty… Co ty, Francis, nie pamiętasz już?

- Non, non, non! To ty nie wiesz, że te wszystkie zaczepki w stronę Arthura mają w sobie ukryte znaczenie?

Takim też akcentem światopogląd Gilberta legł w gruzach. Cóż, przypuszczał, że Hiszpan jest zdolny do wszystkiego. Jego pochodzenie, język oraz wygląd na to jasno i klarownie wskazują, jednakże nie spodziewał się usłyszeć tak bardzo niedorzecznych słów. Przecież wszystko ma swoje granice! A tutaj przyjdzie taki Francis, powie, że ich przyjaciel zakochał się w przewodniczącym samorządu uczniowskiego, namiesza w głowie pomidorami, zrobi z tego zupę i, cholera, dodatkowo, tak dla smaczku, zacznie nakręcać na jakiś pokręcony związek z głupim chłoptasiem pochodzenia polskiego.

- Chcę umrzeć. Naprawdę chcę umrzeć. – Załamał się, zawodząc, idąc przy tym niczym widmo wyjęte prosto z kiczowatego, amerykańskiego horroru.

- Nie pomogę ci w tym, ale fakt, jest to dosyć zaskakujące.

- ZASKAKUJĄCE?! DOSYĆ ZASKAKUJĄCE?! Czy ty siebie słyszysz?! – Zaczął machać rękoma na prawo i lewo, próbując tym okazać swoje nieopisane uczucia. – Przecież to Angol! Czystej krwi Angol! Jakim cudem Tosiek mógł…?! Czuję się taki wyobcowany w tej okropnej rzeczywistości… Moja zaglibista osoba tego dłużej nie zniesie! Mam dość! Jak wrócę, przeleję swe żale na bloga! – I teraz dotarło. Spojrzał oskarżycielsko na Francuza, przeszywając go na wskroś. – Coś za spokojnie do tego podchodzisz… Nie myślę się? - Splótł ręce na wysokości klatki piersiowej, oczekując wyjaśnień.

- Ech? Co? Nie… Zdaje ci się tylko!

- Ha! Czyli jednak coś jest na rzeczy! Nie jestem taki głupi, wiesz? – Przeciągnął ostatnie słowo, pochylając się w stronę Francisa.

- Mon ami! Powiedziałem już, że coś ci się przewidziało!

- Nasz najlepszy przyjaciel zarywa właśnie przewodniczącego, a ty na to zupełnie NIC?! Nie wierzę!

- Twój dom już…

- Francis!

- No dobra! Mon dieu! – Jęknął, poddając się. – Będę miał przynajmniej wtyki. – Odwrócił wzrok.

- Niby po co? Sam doskonale możesz sobie z dyrkiem poradzić…

- Nie chodzi o naszego kochanego dyrektora.

Oboje się uspokoili.

- A o co?

- O Matthew Williams.

*
Gilbert nie krył, że przez ostatnie dni zbyt dużo się wydarzyło. Oczywiście tylko z jego perspektywy. Zazwyczaj ich rozróby były dla niego niczym oddech, jednak to, w co został wpakowany przez pana Morgana czy chociażby miłostki jego dwójki przyjaciół…

Przejechał kursorem na „Wyślij", publikując jednym kliknięciem post na swoim blogu. Tak. Sprzedał internautom swój problem, wiedząc, że na pewno niedługo znajdzie się jakiś Wszystkowiedzący, który podzieli się opinią. Być może poradzi i pomoże. A Beilschmidt naprawdę chciałby wiedzieć, dlaczego ciągle myśli o przeuroczej blondynce z zielonymi niczym wiosenna trawa oczyma oraz bardzo delikatnym, drobnym ciele. Oczywiście, nie byłby sobą, gdyby nie wspomniał o charakterze istnego diabła, psując tym samym swój poetycki opis Łukasiewicza, który widniał tutaj jako dziewczyna.

Komentarzy nadeszło wiele. Przede wszystkim wypowiadała się płeć piękna, która wręcz nakazywała Gilbertowi wyznanie swych uczuć, ponieważ z pewnością jest w tej nadobnej dziewicy zakochany, skoro tak bardzo się poświęca i przychodzi po nią codziennie rano do szkoły. Co prawda, już dawno ten okres czasu minął, a on dostał swoje należyte zaliczenie z wybranego przedmiotu, jednak nie było jeszcze na tyle po czasie, by nie móc o tym rozmyślać. To dopiero tydzień. Tydzień łapania się na tym, że ten nieszczęśliwy miesiąc przyzwyczaił go do przychodzenie pod blok z numerem sześć.

- Pieprzony Franc. To on mi tak namieszał! – Syczał pod nosem, wypluwając zalegający mu jad. – Niech modli się o to, by przeżył do spotkania z Mattem. – Wszedł z hukiem do szkoły, szukając morderczym wzrokiem reszty BTT. Szczęśliwie byli na widoku.

Podszedł do nich, przytłaczając wszystkich dookoła swoją aurą człowieka zmaltretowanego i łaknącego czyjejś śmierci błyskawicznej.

Łypnął najpierw na Bonnefoya, później na Tośka.

- Nie ogarniam was i nie chcę, dlatego pozwólcie, że przemilczę wasze dziwaczne ekscesy z nie-powiem-nawet-kim.  

- O, Feliks! – Carriedo wskazał w bliżej nieokreślone miejsce.

- Gdzie?!

- Czyli jednak! – Beilschmidt na powrót obrócił się do tej przebiegłej dwójki, zaciskając dłonie w pięści.

- Zgińcie…

- Czemu mu nie powiesz?

- Francis, czego, do cholery jasnej?! Przecież go nienawidzę!

- On ciebie też.

Feliks, widząc, jak Francis kiwa w jego stronę, natychmiast odwrócił swoją głowę w przeciwną stronę, udając, że wcale się Gilbertowi nie przyglądał. Dobrze, że udało mu się zrobić to w tak płynny i zwinny sposób, przynajmniej był pewien, że mimo słów Francuza, Gilbert nie był w stanie stwierdzić, czy mówił on prawdę czy nie.

Refleks, czyż nie?

- Powiedz mu. – Uparł się Toris, wiedząc już wszystko na temat uczuć Łukasiewicza.

- Chyba śnisz, co nie!

- Ale sam mówiłeś, że ci go przez ten tydzień brakowało. To musi coś znaczyć.

- Może i tak, ale to przecież…

Nie wiedział, co do końca chciał przyjacielowi przekazać, dlatego zamilkł, spuszczając wzrok.

- Zaczep go po lekcjach. Na pewno nie będzie na tyle chamski, by cię tak po prostu zbyć. – Poczuł rękę na ramieniu.

- Zastanowię się…

Uśmiech Torisa sprawił, że Feliks poczuł nagły napływ odwagi. Niestety uleciała ona z niego w bardzo krytycznym momencie, dlatego zwyczajnie, zamiast zaczepić idącego na chodniku Gilberta, szedł po drugiej stronie niczym jakaś kukła.

- Idiota ze mnie, tak generalnie co nie. – Burknął do siebie, skręcając w boczną uliczkę, którą uznał za dobry skrót.

- Tu masz rację, Łukasiewicz.

Stanął jak wryty, po czym odwrócił się na pięcie.

- Coś powiedział?! – Zacisnął zęby, patrząc z nienawiścią na tego pożal się boże Niemca.

- Jesteś idiotą. Irytującym idiotą. – Sprostował, podchodząc z wolna do blondyna.

- A zamknij się, tak jakby, co! Nie mam ochoty cię słuchać! – Naburmuszył się w odpowiedzi, prychając wrogo.

- Ach, tak…? – Stanął bardzo blisko niego.

- C-co ty…?

Gilbert chwycił go za nadgarstek, przyciągając w ten sposób do siebie. Także w ramach zabezpieczenia wplótł palce w jego włosy na potylicy, zwyczajowo po tym całując krótko te cholerne, równie denerwujące, aczkolwiek bardzo przyjemne, różane wargi.

- Jesteś najgorszym człowiekiem na świecie. – Mruknął Beilschmidt, opierając swoje czoło o jego.

- Ha?!

- Rozkochać w sobie kogoś w ciągu miesiąca. To czyste przestępstwo. – Uśmiechnął się, zamykając oczy. Łukasiewicz pokrył się soczystym rumieńcem, próbując wyrwać swoją rękę z uścisku nie-wroga-ale-i-tak-wroga.

- P-przestań wygadywać takie głupoty! – Zjechał wzrokiem w bok.

- Nie jestem ślepy, Fel.

- Dupek…

- Tak, tak. – Przytaknął swobodnie. – Kocham cię.

- Uhm.

Gilbert chwycił jego twarz w obie ręce, tym razem dłużej miażdżąc jego wargi swoimi. Zaraz się jednak opamiętał, zdając sobie sprawę z faktu, że znajdują się w miejscu publicznym, i może jest to podrzędny skrót, to i tak ta scena narażona jest na niepożądane spopularyzowanie jej pośród osób postronnych.

- Chodźmy do mnie.

Feliksowi nie pozostało nic innego, jak tylko przytaknąć.

*
Stało się to bardzo szybko, sprawnie oraz za obopólną zgodą. I choć zdawało się to niemożliwe, dla nich było zupełnie normalne. W ogóle nie przeszkadzał im fakt, że są tej samej płci. Gilbert nawet czasem żartował, że Felek wygląda jak płaska dziewczyna, więc na dobrą sprawę, ten związek nie jest aż tak dziwaczny. To (nie okłamujmy się – bardzo trafne) stwierdzenie było silnikiem napędowym kłótni, po których zawsze następowało dość namiętne porozumienie.

Kiedy przeżyli swój pierwszy raz?

Pomijając to, ile przy tym było zdrowego śmiechu, wytrzymali w licealnym poście aż pięć tygodni. A stało się całkiem naturalnie – pójście do domu blondyna, zwykłe lenienie się przed telewizorem w jego pokoju, ciche migdalenie, wzajemne docinki przerodzone w bitwę na poduszki, ostatecznie zakończoną w większym niż zazwyczaj negliżu. Takiej okazji zwykle się nie traci. I tutaj nie było inaczej. Zwłaszcza, że obaj czuli się gotowi.

- Przestań robić te dziwne miny! Nie mogę się równocześnie śmiać i jęczeć! – Zaśmiał się Feliks, oplatając go nogami w pasie oraz rękoma na szyi.

- Ale ja uwielbiam twój uśmiech. – Gilbert wtulił się w niego, poruszając niespiesznie, by nie sprawić bólu partnerowi.

- G-głupek, ngh. – Mruknął, poddając się temu cudownemu uczuciu.

- Kochasz tego głupka. – Ucałował go.

- Nawet nie wiesz jak bardzo.

The End.
Nudne jak flaki z olejem, czy trzydniowa, odgrzewana ogórkowa, powiadam wam.

Ale przetrwałem i napisałem to do końca! Jestem z siebie dumny, że to skończyłem :la:
Chociaż niezbyt dumny z treści. Pewnie się będzie wam ciągnąć, za co szczerze przepraszam wszystkich fanów PrusPola :<

Oneshot na konkurs zwany CONTEST, który odbywa się na grupie :iconpruspol-club:!

Mam nadzieję, że nie zawiodłem czytelników.
(Jestem strasznym pedantem, zawsze sprawdzam po kilkanaście razy to, co napiszę przed i po wstawieniu, jednak jeśli nadal widzicie jakieś błędy, to piszcie śmiało ^^ W końcu po kilkakrotnym sprawdzaniu, autor nie widzi już błędów, a to, co nakazuje mu jego wyobrażenie ; p)

Pan Morgan, Pani Shalley (c) :iconsebastianallen:
Gilbert, Francis, Antonio, Arthur, Feliks, Matthew (i kogo tam jeszcze zapomniałem wymienić) (c) Himaruya Hidekaz

Po dłuższym zastanowieniu, stwierdzam, że może jest to na konkurs, ale i tak dam dedykację:
dla :iconame96:, która mnie o PrusPola molestowała [*]
oraz dla :iconoblivio0:, która razem z Ame96 tworzą nam na forum zafeglibistego PrusPola <3
© 2012 - 2024 SebastianAllen
Comments47
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Super-Nat's avatar
ojoj, ależ przeuroczy PrusPolek .u.
Związki są trudne, oj trudne XD